Spotkanie numer cztery zdecydowanie mnie zaszokowało. Ale od początku.
Przychodzę na miejsce, a tam ojciec dziewczynki! Musiałam czekać aż sobie pójdzie, żeby mała go nie zobaczyła - byłaby mocno rozdarta.
Po kilku chwilach mogłyśmy zająć się sobą. Była już nieco znudzona, bo przede mną były już oumałej dwie inne ciocie. Ale nie było tego po niej widać - zero zmęczenia. Tradycyjnie bawiłyśmy się w kulkach, przy okazji udało mi się porozmawiać o obrazku na mojej koszulce, o gumie do żucia i o słodkich soczkach z innymi dziewczynkami. Troszkę szkoda, że W. jeszcze nie mówi zbyt wiele... W międzyczasie bardzo fascynujące było obserwowanie wody lecącej z kranu.
Gdy już mijały nasze dwie godziny spotkania, W. zachciała usiąść na moich kolanach. Myślę sobie, że fajnie, bo jeszcze ani razu tego nie chciała. Oglądałyśmy książeczki, a czas mijał. W końcu jakieś 20 min po 18 powiedziałam jej, że czas zejść na dół - do grupy. No i się zaczęło. Zaczęła płakać. A raczej krzyczeć... Nie wiem - bo płakała, ale bez łez. Przytuliłam ją i po chwili ściągnęłam z kolan - to samo. Kolejna próba - jeszcze gorzej, wyciągnęła rączki i krzyknęła do mnie: "MAAAMAAA!". Serce mi pękło. Ostatni raz ją uspokoiłam i spokojnie wytłumaczyłam, że teraz musimy już iść, ale że przyjdę do niej na pewno za parę dni. Wzięłam ją na ręce i zaniosłam na dół. Po drodze się już uspokoiła i wcale nie wyglądała na zapłakaną.
Tak bardzo chciałabym, żeby te wszystkie dzieci znalazły kochający dom...
Dotarło do mnie, że W. rozumie więcej, niż mogło mi się wydawać...